Wyjadę bladym świtem, dojadę do Chełma wieczorem i, prawie martwy, wrócę samochodem z J. do domu. Gdybym miał jakiś problem na trasie (z rowerem, albo wątłym mną), wystarczyłoby czekać gdzieś w przydrożnym rowie na przejeżdżającą trasą J. Prawda, że genialne?
Ale J. postanowiła wracać nie wieczorem, a przed południem. Zatem nie będzie z kim wrócić z mety lub z trasy, w razie problemów.
Trochę zajęło mi kombinowanie, co z tym dalej począć. Rezygnować nie chciałem. Byłem strasznie napalony na ten wyjazd. Nie, nie, nie zrezygnuje.
Ostatecznie postanowiłem pojechać z Warszawy do Ryk (102 km) i z powrotem. Dystans prawie ten sam, bardzo duża szansa na spotkanie z J. w razie problemów no i powrót do domu po południu, a nie późną nocą. Dlaczego nie wpadłem na to wcześniej?
Piotr Powaga jedzie w trasę..
Przygotowania zacząłem poprzedniego dnia wieczorem. Najpierw
rower. Z nim wszystko w porządku, więc ograniczyłem się jedynie do wyczyszczenia
(bez zdejmowania) łańcucha i porządnego nasmarowania. Podniosłem też siodło o 1
cm. (mogłem jeszcze o jeden, okazało się już na trasie).
Teraz plecak. Do camelbaka wlałem 2 litry wody. W Biedronce
kupiłem 2 butelki (0,5 l każda) izotonika. Nie wiem w zasadzie, czym jest ta
świecąca na niebiesko ciecz, ale postanowiłem to dopiero przetestować na trasie
- przy naprawdę dużym wysiłku.
fot. Piotr Powaga |
Spakowałem niezbędne narzędzia: to, co niezbędne, aby
załatać dziurę, ewentualnie wymienić dętkę. No i skuwacz, gdyby szlag trafił
któreś ogniwo łańcucha. Poważniejszych napraw i tak nie zrobiłbym na ulicy.
Teraz coś dla ciała.
Będzie upalnie, więc energia w postaci czekolady, marsów,
snickersów odpada zupełnie. Batoniki z płatków owsianych to dobry pomysł. Ale
zamiast kupować, postanowiłem zrobić je sam.
fot. Piotr Powaga |
Do plastikowej michy płatki owsiane oraz wszystkie nasiona i
orzechy, jakie znalazłem w szafkach a więc: orzechy, migdały, wiórki kokosowe, siemię
lniane, rodzynki, jakieś otręby, można wrzucić też żurawinę. Do tego miód,
odrobina soli i trochę mleka (tak, aby wszystko miało konsystencję mokrego
piachu). Po wymieszaniu do pieca (150 st. C) na prawie godzinę. Najlepiej
zerkać przez szybę czy góra nie wysusza się za bardzo. Jak potrzymacie za długo
to będziecie mieć owsiane suchary J też da się zjeść, ale
trzeba dłużej żuć.
fot. Piotr Powaga |
Na drogę spakowałem ok. 10 kawałków tego, co upiekłem. Pobudka
o 3.30!
Wstałem, niestety dopiero o 4.00. Delikatne śniadanie, wyjście z psem. Trzeba ubrać te rowerowe ciuszki. Gatki z "pampersem", przewiewna koszulka. Nic na wypadek deszczu. Tylko portfel i telefony zapakowałem w foliowe torebki.
Ruszyłem nieco po 5.00. Przejazd przez Warszawę to pestka o tej porze. Poranny chłodek sprawiał, że czułem się idealnie.
Pierwszy postój zrobiłem po ok. 30 km od domu. Nie jadłem i nie piłem. Słońce za chmurami, asfalt mokry - nad ranem musiał tu padać deszcz. Było super. Kolejny przystanek Kołbiel, potem Garwolin. Pierwszy izotonik i owsiane ciasteczka.
Gdy wyruszyłem z Garwolina w stronę Ryk (30 km), pokazało się słońce. Już nie dało się nie pić. Po rurkę camelbaka sięgałem co paręnaście minut.
O dziwo czułem się dobrze. Nogi nie bolały wcale. Czułem za to plecy, niby nie ból, coś jakby drętwienie. Trochę je rozciągałem, nawet podczas jazdy, ale prawdziwą ulgę czułem, gdy schodziłem, choćby na parę minut, z roweru. Robiłem tak praktycznie co godzinę.
Ostatni odcinek (Garwolin - Ryki) był zdecydowanie najtrudniejszy. Wyraźnie odczuwałem nawet najmniejsze wzniesienia. Czekałam na kolejny drogowskaz, na którym chciałem zobaczyć coraz mniejszą liczbę kilometrów do celu.
W końcu dojechałem. Telefon do J., że wszystko w porządku. Że nie dostałem zawału ani udaru (to był główny argument przeciw tej "wyprawie"). Rzut oka na telefon, na Endomondo: Jest ! 102 km. 4 godziny z minutami. Teraz tylko 10 minut spaceru w cieniu, delikatne rozciąganie, trochę wody i... z powrotem do Warszawy.
Dobrze, że zacząłem do najgorszego odcinka. Bo najdłuższy, trochę uciążliwych wzniesień. Sam nie wiem dlaczego tak go odczuwałem. Dla mnie był najgorszy.
Uff, jak gorąco
Słońce już nie odpuściło. Grzało w plecy. Mimo, że ciągle mijałem drzewa, nie miałem cienia. Sam dawałem trochę cienia, ale, wiadomo, nie mogłem jednocześnie z niego korzystać.
Woda, woda, woda - z zasadzie piłem ją ciągle. Izotonik już dawno się skończył. I tu mała uwaga. To chyba działa. Nie wiem co w nim jest, ale po wypiciu izotonika czułem się na dłuższą chwilę mocniejszy, niż po wodzie. Myślę, że to zasługa cukru. Na pewno nie tego niebieskiego barwnika!
Wody i izotonika miałem w sumie 3 litry. Wystarczyło do Garwolina. Później (przed Kołbielą), dokupiłem na stacji paliw jeszcze 1,5 litra mineralnej z lodówy i równie zimne 0,5 litra izotonika (wypiłem na miejscu).
Przystanki co godzinę. Słońce grzało niemiłosiernie. Ciągle piłem, zerkałem na zegarek, sprawdzając czy już pora na kilkuminutowe przerwy. Dwukrotnie, jakby specjalnie dla mnie, na niebie pojawiła się samotna chmura, dając mi na chwilę trochę cienia. Czułem się wtedy jak o oazie. Było mi to bardzo potrzebne.
Zjadłem ostatni kawałem owsianego suchara. Wyraźnie dodawały mi energii. Czekałem tylko na dojazd do Zakrętu. Mimo, że stąd do końca trasy jest pewnie ponad 30 kilometrów, to czułem już metę. Stąd widać nawet Pałac Kultury, jazda przez Warszawę to w zasadzie, finisz, ostatnia prosta.
Już w Warszawie skończyła się woda, sądziłem, że dojadę jakoś do domu, ale nic z tego. Na takim słońcu po paru minutach czułem niebezpiecznie przegrzanie. W małym sklepiku, gdzieś przed węzłem Marsa, dokupiłem jeszcze 1,5 litra i wlałem do worka w plecaku.
Ostatnie kilometry
Na Pradze Południe niebo pokryły ciemne chmury. Zaczęło błyskać. Będzie burza jak nic. Kilka minut później, lunęło. Byłem akurat na Rondzie Wiatraczna. Zdążyłem zeskoczyć z roweru i zapakować w folię telefon, który miałem przypięty do ramienia (ciągle mierzyłem czas i dystans przez GPS - Endomondo).
No i tu właśnie, 8 km przed domem, zarejestrowałem ostatni pomiar 197 km. Albo na coś kliknąłem, pakując telefon w folię, albo, po tylu godzinach, było już za mało prądu w telefonie aby obsłużyć GPS. Faktem jest, że aplikacja przestała działać.
Deszcz po chwili przestał padać. Dziękowałem Bogu za to orzeźwienie. Mimo, że cały mokry, z przyjemnością sunąłem po kałużach. 20 minut później byłem w domu.
Cała podróż (jazda plus przystanki) zajęły mi 9 godzin i 32 minuty. W tym czasie w ruchu byłem 8 godzin i 12 minut. Super! Nie spodziewałem się tak dobrych wyników.
Wypiłem w sumie 1,5 litra izotonika i 5 litrów wody.
Szykuje się na wycieczkę London - Birmingham 220 km , fajnie że opisałeś swoją podróż, zrobię takie same ciasteczka. Nie opłaca się kupować izotoników, warto natomiast kupić proszek do rozrobienia. Plecy bolały cię od plecaka, następnym razem zainwestuj w bagażnik i specjalne torby. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńIdea była taka, żeby pojechać czymś "normalnym", bez specjalnych modyfikacji. Wiadomo, że szosa byłaby najlepsza. Taki dystans nie byłby wtedy specjalnym osiągnięciem. Jak Twoja wycieczka? Dałeś radę?
UsuńWitam !! Ja moje 200,5 km też wspominam świetnie. Szykowałem się do tego około 3 miesięcy. Zamiast izotoników zrobiłem miksturkę: na 1 litr wody 3 łyżki miodu i sok z 2 cytryn. Wziołem tego w podruż 2.5 l. Do tego oczywiście woda dokupiona po drodze. Do jedzenia banany, paczka delicji szampańskich, bułka z serem i snikersy ;-). Moja trasa to Dzierżoniów-Strzelin-Grodków-Nysa-Paczków-Ząbkowice Śl.-Dzierżoniów plus 20 km po okolicy by dojechać do 200 km ;-). Czas 7:58 h Przerw zrobiłem 4 najdłuższą po 100 km jakieś 30 minut. Zabawa była przednia !!! W przyszłym sezonie planuję 250 km. Pozdrawiam !!!
OdpowiedzUsuńA na język polski chodziłeś?
Usuńhejka, 330km robię czasami poniżej 9 godzin ;)
OdpowiedzUsuńśrednia 37,55 ;) czas 8,56
connect.garmin.com/moder…2747027363